czwartek, 20 lutego 2014

Prolog

Szum liści poruszanych chłodnym wiatrem, przedzierał się przez szyby. Tą samą drogą przenikały również pomarańczowe promienie zachodzącego, jesiennego słońca. Uliczna gwara, krzyk, śmiech bawiących się dzieci, których szyje okalały już ciepłe szaliki, dostawały się do środka przez jedno z otwartych okien. Wysoka blondynka wbijała wzrok w biały kubek, wypełniony po brzegi zimną kawą. Opierała się plecami o duży, kremowy fotel, w którym siedziała od dłuższego czasu. W jej głowie panował chaos. Czy aby na pewno dobrze robiła, puszczając tę dwójkę na tak ciężką, samotną wyprawę?
Podniosła zmęczony wzrok. Drzwi właśnie zamknęły się z irytującym ją od lat akcentem w postaci drażniącego bębenki skrzypnięcia. Usłyszała ich stłumiony śmiech i głosy pełne entuzjazmu. Właśnie się pożegnali.
— Nie patrz tak na mnie — szepnęła, zakrywając oczy dłonią.
Mężczyzna, który odprowadził wzrokiem dwoje młodych ludzi, zawiesił go na kobiecie. Ubrany cywilnie, został poinformowany godzinę wcześniej o odprawie. Przybył od razu. Stał przy biurku, jego szare kosmyki opadały na czoło, a bliznę na zamkniętym oku ozdabiała pomarańczowa smuga, która dostawała się tam z zewnątrz. Nie był zły, czuł to samo co ona. Niepokój, niepewność, niezdecydowanie. Miał obawy, które niczym nie różniły się od jej trosk. Czy to naprawdę był już ten czas?
— Poradzą sobie — mruknął drugi, obecny tam mężczyzna.
Jego długie, białe włosy, lekko się kołysały i spływały po szerokich plecach, gdy zbliżył się do biurka. Położywszy na ramieniu przyjaciółki wielką dłoń, uśmiechnął się do niej i po chwili posłał ten sam wyraz twarzy młodszemu koledze.
— Musicie zapamiętać, że to nasza wiara jest dla nich jednym z czynników napędowych. — Westchnął, jako jedyny z radosnym wyrazem twarzy. — To nasza trójka ich szkoliła, wątpicie w samych siebie?
Blondynka podniosła swoje bursztynowe oczy i zawiesiła je ponownie na drzwiach. Szarowłosy wziął głęboki wdech i włożył ręce do kieszeni. Ruszył bez słowa w stronę wyjścia.
— Wrócą, tego możemy być pewni — odezwał się znów najstarszy.
Dłoń okalająca klamkę zacisnęła się na niej. Przekręcił ją, pociągnął drzwi i bezszelestnie opuścił pomieszczenie.


Kroczył powoli zaludnioną ulicą. Jego wzrok był zwrócony przed siebie, jednak nie obejmował zupełnie niczego. Był nieobecny, wyłączony. Ocierał się, wręcz obijał o obcych dla niego ludzi. Każdy go rozpoznawał, każdy obserwował. Mężczyźni podnosili dumnie do góry głowy, chcąc w jakiś minimalny sposób pokazać, że nie stoją daleko za nim. Kobiety łypały na niego zalotnie. Wzdychały, przewracały oczyma, wachlowały twarze dłońmi. Niektóre — pewniejsze siebie i dumne — nie raz podchodziły, dotykały go, flirtowały, zwodziły. Nie było żadnej, która zwróciłaby jego uwagę na tyle, by mógł z nią porozmawiać. Nie lubił tego, nie lubił rozmów, które nic nie wnosiły w jego życie. Nie lubił ludzi, którzy tego nie robili. I chociaż przez całą swoją dwudziestosześcioletnią egzystencję miał wrażenie, że jest samotny, a ów poczucie spotęgowało się po śmierci matki, ojca, Czwartego, Obito czy Rin, dziś wiedział, że żył w błędzie. Dziś, żegnając tę dwójkę. Dziś, widząc po raz ostatni syna swojego nauczyciela, mentora. Chłopaka, który nauczył go od nowa jak cenić więzi. Nauczył go ludzi. I jedyną osobę płci ppięknej, którą szanował na tyle, by nie umieć się jej tak naprawdę sprzeciwić. Z którą potrafił obcować, którą chronił... Chciał chronić, od kiedy pierwszy raz na nią spojrzał.
— Uważaj jak chodzisz! — Rozdarło się w głowie mężczyzny, chwilę po tym gdy coś mocno uderzyło w jego ramię.
Odsłonił twarz, skrytą pod włosami i spojrzał na intruza. Ten rozpoznając go, w mgnieniu oka z wilczej, bojowej pozycji, przyjął tę spłoszoną.
Nie czuł się wyższy, był zdenerwowany tym, jak się na niego reaguje, ale czasem dawało to upragniony spokój.
— Wybacz — szepnął i ruszył przed siebie, zostawiając przestraszonego mężczyznę za sobą.
Nie chciał słuchać przeprosin, brzmiałyby tak samo jak zawsze. Nie czuł się jak ktoś kogo powinno się tak traktować. Był pionkiem, maszyną do zabijania. Znany z bezwzględności, siły, szybkości i zimnej krwi. Zwykli cywile nienależący do zastępów ninja nie wiedzieli jakie zadania za sobą miał. Nic o nim nie wiedzieli.
— Tu jesteś! — Usłyszał głośne, znajome sapnięcie. — Szukam cię od kilku godzin.
— Piąta ci kazała? — zapytał cicho, jakby od niechcenia.
Wysoki szatyn, o kosmicznie wielkich, przerażających oczach, popatrzył na niego z wyrzutem, równając krok.
— Wiesz dobrze, że nie — bąknął — znowu masz gorszy dzień?
— Do najlepszych na pewno nie należy.
— Przestań się nimi zamartwiać. — Zatrzymał się, przez co jego towarzysz również stanął w miejscu. — To dorośli ludzie, silni, odpowiedzialni. Dadzą sobie radę.
— To ich pierwsza misja bez kogoś, kto jest za nich odpowiedzialny. Misja na której będą mieli styczność z najgorszym ścierwem tego świata. Sami. — Uniósł brew. — Beze mnie, bez ciebie. Dostali zadanie, którego sam osobiście bym się nie podjął, bez odpowiedniego wsparcia.
— Musisz zrozumieć, że to już nie te same dzieci, które otrzymałeś pod opiekę pięć lat temu. — Szatyn podszedł bliżej i wcisnął dłonie do kieszeni. — W końcu muszą być odpowiedzialni sami za siebie. Szczególnie ona. Czuwasz nad nią, od tych pamiętnych dni. Jest twoim oczkiem w głowie. Kiedyś musiała dojrzeć i stanąć na własne nogi. To kiedyś to dziś. — Popatrzył gdzieś przed siebie. — Też się martwię, to logiczne... i ludzkie. Ale wierzę w nich. Ty też zacznij.
Nim zdążył odpowiedzieć, towarzysz zniknął. Zmrużył oczy.
Może miał rację? — pomyślał. Zwrócił się na pięcie z powrotem w swoją stronę i ruszył. Na pewno, nie może... Dlaczego tak ciężko mi zrozumieć, że są już dorośli. Czy to nadopiekuńczość czy może obawy? A może blokada, która nie pozwala mi myśleć, że mają już osiemnaście lat? Że są dorośli. Zacisnął zęby i kopnął kamień. Przed oczami pojawiła mu się właśnie ta dwójka.
Wszystko ma swój początek i koniec. Oni skończyli być małymi dziećmi, które musiałem prowadzić za ręce... Wziął głęboki wdech, jego barki uniosły się do góry. Zatrzymał się i spojrzał w niebo, po którym płynęły małe, białe obłoki.
— Zaraz, przecież oni od początku kroczyli przede mną. Od początku udowadniali, jak silni są, jak twardo wszystko znoszą. Ja tylko ubezpieczałem od zawsze ich tyły... Chyba nadeszła pora na to, bym rzeczywiście odpuścił. — Zamknął oczy. — Pozwolił im dorosnąć. Muszę w nich uwie…
— Panie Kakashi! — Słodki, dziecięcy głos przerwał triumf jego myśli.
Otworzył powieki, rozejrzał się i nikogo nie dostrzegł, póki nie zwrócił wzroku niżej, gdzie stała dwójka małych dzieci, sięgających mu zaledwie do pasa. Zarówno chłopczyk jak i dziewczynka, mieli kruczoczarne włosy i ciemne, brązowe oczy.
— Coś się stało? — zapytał leniwie, siląc się na przyjazny ton.
— Pomoże nam pan? — zawył chłopiec.
— A w czym? — Zmrużył oczy.
Dziewczynka, nic nie mówiąc, zwróciła się do niego bokiem i wskazała palcem na czubek wysokiej sosny, rosnącej tuż obok. Mężczyzna westchnął i zwiesił bezradnie ramiona.
— Nienawidzę kotów — mruknął do siebie. — I choćby mnie mieli porwać, torturować kilka miesięcy i tak nie zamieszkam z żadnym pod jednym dachem. Nigdy. Przenigdy. Za żadną cenę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz